wtorek, 3 lipca 2012

Tokaj w upale


Podróżuję z książkami. Dwa dni temu skończyłem "Wyznania patrycjusza" Sandora Maraiego. Teraz jestem w połowie "Ekonomii kryzysu" Roubiniego. Jadę przez Węgry, kraj rządzony przez Victora Orbana. Czytam o przedwojennej Europie Środkowej, czytam też o obecnym kryzysie.


Kryzys jest mało ważny, gdy się jest w Tokaju. Stolica węgierskiego winiarstwa. Czterotysięczna miejscowość. Ponad 600-metrowe wzgórze, porośnięte winoroślą. Daje dobre trunki. I wytrawne i półsłodkie. Mały Tokaj jest jedną wielką winnicą, inaczej niż Eger, który poza winami ma również inne atrakcje, stare miasto, ruiny zamku, rynek, bazylikę. Tokaj to tylko wino, winiarskie piwnice, restauracje, w których leje się tokajskie wino. Nie tylko wino. Także węgierskie markowe piwa: Arany Aszok i Borsodi. Ale nikt normalny nie-Węgier nie przyjeżdża tutaj pić browaru.

Główny deptak Tokaju. Tutaj znajduje się pensjonat, w którym mieszkamy.  Jest 23:30. Na dworze ponad 30 stopni. W pokoju 29. Stojące powietrze rusza wiatrak. Na ulicy żywego ducha. W pensjonacie cisza. Chyba nie tak sobie wyobrażałem stolicę środkowoeuropejskiego winiarstwa. Bo Tokaj to nie tylko węgierskie dobro narodowe. Żaden inny naród Mitteleuropy nie wyrobił sobie takiej marki; ani Polacy, ani Czesi, ani Słowacy, ani nawet Rumuni i Mołdawianie. Z Tokajem może konkurować ("być może") austriacki Riesling. Nic więcej.

A może dziś, w 2012 roku wino to już nie Bachus? Nie radosna, plebejska rozrywka, ale ubrana w formy degustacja: białe wino do ryby i kurczaka, czerwone do wieprzowiny i wołowiny. Dla mnie to katastrofa, akurat upijać potrafię się jedynie szkocką i winem właśnie. Tokaj krąży w moim krwiobiegu i nadaje sygnał, że pora spać. Że Tokaj nie ma wiele więcej atrakcji. Może przyjadę tu za dziesięć lat? Może rowerem, na dłużej, bez dzieci?

Zobaczymy

1 komentarz:

  1. Faktycznie. Tokaj zaskakuje pustką. Jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że jeśli jest “marka” to muszą być tam tłumy ją zadeptujące. Tymczasem tutaj spotykamy senne, urodziwe miasteczko. Turysta europejski kocha urocze miasteczka, idealizuje sobie spacery wąskimi uliczkami toskańskich, prowansalskich czy andaluzyjskich pipidów. I oczywiście zadeptuje te miejsca (jak Polacy Kazimierz). A tu jest wszystko co turysta potrzebuje: ładnie, romantycznie a do tego dobre wino i genialna kuchnia. O cenach nie wspomnę. I w tym może właśnie tkwi siła Węgier. Kraj nie jest jeszcze zadeptany przez turystów. Budapeszt przegrywa z Pragą, mętny Balaton z niedalekim już Adriatykiem a reszta kraju, w skali europejskich atrakcji jest przeciętna i żaden Eger czy Gyor nie ma szans przebicia w stosunku do europejskich hitów. I chyba za to właśnie można ten kraj polubić. Za tę upalną przeciętność, za miejsca swojskie, nieskażone turystyczną zarazą. Zwróć uwagę, że tam, gdzie pojawiają się turyści zaczyna się pewna unifikacja. Sklepy z takimi samymi pamiątkami (flagi, kubki, koszulki, figurki) spotkać można zarówno na głównych deptakach Pragi i Toledo, jak i Goeteborga, Dubrownika czy Stambułu. To spory rozstrzał, a sklepiki te wyglądają jakby należały do jakiejś sieciówki. Obok nich stoją knajpy: pizzerie, kebabownie i te udające lokalne gospody z lokalnym żarciem, ale trzy razy droższym niż na prowincji i o płaskich smakach jak w burger kingu. A obok tego lawa turystów płynie powolnym nieprzerwanym, gwarnym nurtem. A na Węgrzech tego się nie spotyka (choć smuci trochę zalew pizzy w Budapeszcie). Ani w prowincjonalnych miasteczkach ani w stolicy. I jak tu ich nie lubić?

    OdpowiedzUsuń

Znajdziesz nas w Google+