wtorek, 4 września 2012

Glany z autostopu


Nie jeżdżę już autostopem. Za stary jestem, zabiegany, a to wymaga czasu. Ale zawsze zabieram stopowiczów. Szkoda, że na zachodzie Europy to już gatunek wymarły. Jak każdy jeździ swoim autem, stać go na zatankowanie to i w nosie ma sterczenie na wylotówkach i stacjach benzynowych w poszukiwaniu okazji. Jechałem niedawno niemiecką jedynką. Był poniedziałek, okolice południa. Akurat musiał skończyć się jakiś festiwal bo autostradą sunęły setki aut wypełnionych festiwalowiczami. Sami młodzi, zadowoleni ludzie. Rejestracje niemieckie, belgijskie, francuskie, holenderskie.
Niemiecka pajęczyna dróg rozwoziła ich do swym domów. Tymczasem na zjazdach, stacjach benzynowych czy parkingach nie spotkałem ani jednego autostopowicza. W takiej Polsce, gdy kończy się np. Przystanek Woodstock, na zachodnich drogach jest od nich gęsto. I to jest fajne. Sam lubię zabierać stopowiczów. Dzięlę ich na dwie grupy: przemieszczaczy i podróżników. Ci pierwsi to najczęściej mieszkańcy podmiejskich pipidów, którym albo uciekł autobus albo nie chce im się na niego czekać. Traktują autostop jak każdy inny środek transportu. Niechętnie rozmawiają, sadowią się i z zadowoleniem czekają na tablicę z napisem Ligota, Lutol czy Wólka rozmyślając pewnie co zrobią z zaoszczędzoną na bilecie forsą. Powinni, jak w Rumunii dopłacać kierowcy, choć symbolicznie, do przejazdu. To rutyniarze, dlatego nie tracą czasu na zbędne dysputy. Tu mnie panie wysadź - i na tym kończy się dialog.
Inna rzecz to podróżnicy. Najczęściej studenckie parki. Na kawałku tektury wypisują nazwy docelowej miejscowości, na autostradach zaczepiają na tanksztelach i dużych parkingach, czasem na zjazdach. Realizują w ten sposób jakieś wałęsackie wakacje albo jadą odwiedzić kumpla w Anglii. Bywają rozgadani: co studiują, gdzie, po co, dokąd jadą, skąd, czy w radiu leci dobra muzyka? Są ciekawi świata i ludzi. Zawodowy autostop wymaga otwartości.
Bywają też perełki. Ludzie, których się zabiera i nie ma ochoty wypuszczać z auta. Jechałem kiedyś z Lens na północy Francji w kierunku Luksemburga. Droga była koszmarna. Ponure jak multiplikacje Świętochłowic mieściny regionu Nord i Pikardii, za oknem ołowiane chmury i nieprzerwana ściana deszczu. W tej przygnębiającej rzeczywistości stała postać i łapała stopa. Gdzieś w szczerym polu, na wiejskim skrzyżowaniu. Zatrzymałem się, chyba z litości. Nikt nie powinien sterczeć w taką pogodę i w takim miejscu. Do auta wsiadł żołnierz. Leniwie rozpoczęliśmy rozmowę. O staniu, o wojsku, o Francji, o Polsce, o podróżach. Po dziesięciu minutach wyciągnął fajki. Zapaliliśmy. Dym papierosowy jest jak komunia. Przerywa rozmowy, łączy ludzi ciszą i oddechem. Jest lepszy niż wóda. Nie zakłada od razu wielkich przyjaźni, braterskiego przekrzykiwania się po pijaku. Pozwala w ciszy kontemplować znajomość. Nie na darmo Indianie zamiast chlać jak to czynią nasi, na znak pojednania kopcili faję. To magiczny gest.
Okazało się, że żołnierzowi uciekł pociąg, że jedzie do Charleville, gdzie pod dworcem ma auto. Rozmowa kleiła się jak nigdy. Pożerałem jego opowieści o misjach na całym świecie, on słuchał moich opowiadań o szlakach Europy. Zaproponował nocleg, ale łoskot głosu jego dziewczyny wydobywający się ze słuchawki, gdy oznajmił jej swój pomysł, skutecznie zniweczył nasze plany kolacji i kontynuacji rozmów przy piwie w jego ulubionym barze. Jest w pidżamie, boli ją ząb, rano idzie do szpitala i takie tam gadanie. Usłyszałem potok żali na francuskie kobiety. Był w moim wieku. Pod dworcem zapaliliśmy jeszcze jednego papierosa zastanawiając się nad niezwykłością tego spotkania. Z bagażnika swego zmarnowanego Clio wyciągnął nagle wojskowe buty z jakichś armijnych zapasów. Masz, jesteś mały a to rozmiar 40, może będą pasować. Zabrałem je i odjechałem.
Pewnie nigdy już na siebie nie trafimy, ale dla takich spotkań warto brać autosopowiczów. A za małe buty stoją w moim gabinecie jako osobliwa pamiątka po genialnym spotkaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+