środa, 29 sierpnia 2012

Cider i barania kiszka

Uff, blog przeniesiony. Kosztowało mnie to sporo pracy, więc i nowe treści zaniedbane. Ale jest po otwarciu, można pisać. Szczególnie, że temat, jaki wywołał tom jest ciekawy i dosyć mi bliski. Czytałem go z zaciekawieniem i przypominałem sobie własne campingi w Europie, ale ja zazwyczaj spałem w dosyć niestandardowych warunkach. Weźmy np. dwutygodniowe biwakowanie w Kolonii (Niemcy), gdzie byłem dawno temu wolontariuszem przy Światowych Dniach Młodzieży (to ta impreza na którą przyjeżdża papież i miliony ludzi z całego świata). Spałem z tysiącem podobnych sobie ludzi w namiocie.
Każdy osobno. Namioty sponosorowała niemiecka linia lotnicza: każdy czerwony, uszyty na zamówienie. Robiło to wrażenie: kilkaset czerwonych namiotów tworzących wolontariacką wioskę, wszystko prosto jak po sznurze. Infrastruktura jak przystało na Niemców wzorowa: gorąca woda pod prysznicami całą dobę, ławki, stoły, trawka, boiska. Żyć nie umierać.
Najcieplej wspominam jednak biwakowanie na Wyspach. To niemieckie nie wiązało się z większymi emocjonalnymi przeżyciami - ot fabryka do przenocowania obcokrajowców. W Anglii trafiłem za to na urocze pole namiotowe w jeszcze bardziej uroczych górach: Lake District. Było własnością chłopa, do którego chałupiny szło się pobrać bilet i zapłacić za noclegi. Pole namiotowe to była górka, na której pasły się owce (oszczędność na kosiarce) i stał barak z prysznicami za 50 pensów. W tygodniu dosyć sennie - kilka namiotów turystów, którzy postanowili spędzić dłuższe wakacje w górach. Nasi bogatsi bracia mieszkali w hotelu obok, gdzie doba kosztowała jakieś 70 funtów więcej. Za to w weekend...
Już w piątek na camping zjeżdżały hordy, ale prawdziwe hordy, brytyjskiej working class. I rytuał wyjmowania dziesiątek pakunków z bagażnika. Parasol namiot, śpiwory, poduszki, grill, alkohol, stolik, krzesełka, wędki, plecak, buty trekingowe, kapelusz. Większość z weekendowych turystów nigdzie się nie ruszała poza zasięg własnego grilla, ekwipunek służył chyba do jakiegoś podświadomego wymoszczenia legowiska, zabezpieczenia się przed morderczymi siłami nieujarzmionej natury. Przez trzy dni, od rana do późnej nocy nad kempingiem (a było wtedy bezwietrznie) unosił się intensywny zapach smażonej na węglu baraniej kiełbasy. Barania kiełbasa i cider, który nieogoleni czterdziestolatkowie pili z kilkulitrowych baniaków pamiętam najlepiej. Nawet nie było tam stadek krzyczących i biegających dzieci, brakowało pijanej i rozrabiającej młodzieży. Była w tym biwakowaniu jakaś angielska flegma. Mimo słońca, moi angielscy współtowarzysze biwakowali tak, jakby ogarnęła ich londyńska mgła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+