czwartek, 2 sierpnia 2012

Tom odpowiada: O Słowenii

Słowenii nie pamiętam. Mijałem ją lata temu w drodze do Chorwacji. Zaraz po wojnie. Pod Zagrzebiem wzdłuż drogi ciągnęły się kolumny wojsk. Na wybrzeżu nic się nie działo, a mieściny zamienione dziś w turystyczne molochy do wyciągania kasy były leniwymi rybackimi dziurami. Podły camping, spożywczak z dwoma gatunkami piwa, targ z absurdalnie niskimi cenami ryb.
Słowenia była po drodze. Przywitało mnie tam intensywne poranne słońce, góry i bramka do poboru opłat na autostradzie. I nie byłoby nic w tym złego gdyby nie fakt, że tuż za bramką autostrada się kończyła, przy czym opłata nie była wcale taka aż niska. Taki bałkański akcent w tym mocno zachodnioeuropejskim kraju. Aż dziwne, że jeszcze nie tak dawno wraz z Kosowem, Czarnogórą, Bośnią czy Macedonią należała do jednego kraju. Albo z Serbią, zupełnym przeciwieństwem Słowenii. Nędzny kraj z pooraną bombami stolicą. Same przejścia graniczne mówią, że do Unii jest Serbii dość daleko. Nie tak dawno przekraczałem jej granicę koło Suboticy. Nędzne budy, wredni celnicy, tureccy przemytnicy i ich zmęczone, zakurzone i rozbebeszone na cle mercedesy 124 i 190. Atmosfera podejrzliwości i wzajemnej pogardy. Jeszcze gorsza była granica serbsko – rumuńska. W potwornym upale zastała mnie tam kolejka, jaką spotkać można jeszcze tylko w Medyce. Wszyscy stoją. Auta, baby w chustach z tobołami na poboczu, powietrze. Ten bezczas przerywa tylko od czasu do czasu brzęczenie much. Posterunek nie miał okien, nie pamiętam czy miał drzwi. Przed nim rumuński celnik na turystycznym krzesełku. Nie wiem czy śpi czy tylko udaje. Nikt się nie rusza. Po kilkunastu minutach takiej stagnacji, może po godzinie, bo trudno było mierzyć czas w takich okolicznościach podchodzę do niego i tłumaczę, że nie mam zamiaru nic przemycać, że jestem z Polski, jesteśmy razem w Unii i chyba nie muszę tu sterczeć razem z obładowanymi wódą i fają babinami i daciami. Celnik wyrwał się ze swojego letargu, i pobiegł do stróżówki. Po chwili wyskoczył i kazał podjeżdżać. Ruszyłem. Wokół budynków granicznych nie było asfaltu tylko kurz i żwir. Baby rozsunęły się niechętnie. Pewnie w przemytniczej mamałydze był jakiś porządek, jakiś sens formujący tę zbitkę w jako taką całość, a my bezczelnie rozbiliśmy ją naszym rozgrzanym do czerwoności mitsubishi. Stanąłem pod wiatą ciesząc się cieniem. Tryby świata znów ruszyły. Z pieczary celników wyłonił się gruby wąsacz. Dopinał koszulę i ze spoconej gęby wycierał resztki jedzenia. Widać było, że to ważniak. Za nim wyłonił się jeszcze chudy. Wzięli nasze paszporty, przyglądając się im z zadowoleniem. Widać, że na to przejście nie zagląda nikt bez wyraźnego finansowego powodu. Turysta był więc dla nich prawdziwą odskocznią od zaglądania grubym babom pod kiecki w poszukiwaniu papierosów. Zagadywali, gdzie, skąd, dokąd, jakby nie chcieli nas wypuścić, jakbyśmy byli świętem w ich beznadziejnej codzienności. Wypuścili nas wreszcie po długich pożegnaniach i życzeniach Drum bun – szerokiej drogi. Przypominam sobie ten kraj, Belgrad, Vojvodinę, przejścia graniczne, ponure sklepy, marne drogi i widzę, że Tito skleił ten twór zupełnie bez sensu, że mentalna przepaść między wschodem i zachodem Bałkanów jest czymś więcej, niż tylko różnicą w wynikach PKB. Ale mimo wszystko jest w tym całym południowym słowiańskim młynie jakiś wspólny pierwiastek. Jakiś bałkański fenomen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+