czwartek, 26 lipca 2012

Kraj, w którym nikogo nie ma


Jest pierwsza w nocy. Docieram do Gorizii/Novej Goricy. To na granicy włosko-słoweńskiej. Jadę na Węgry, więc tak mi wypadło. Słowenia jest mała, więc nie powinno mi zająć przejechanie jej więcej niż 4 godziny – myślałem wówczas. Nie wiedziałem jeszcze, że o 1 w nocy w Słowenii wszystkie stacje benzynowe i inne punkty gdzie mógłbym kupić winietę są nieczynne. Paliwo w baku również nie pozwoli mi opuścić tego kraju, w którym 99 proc. stacji paliw pracuje w godzinach 6-22.


Jednak jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że na KAŻDEJ stacji, którą mijałem, paliwo było w tej samej cenie 1,32 euro za litr diesla. Niezależnie od sieci i lokalizacji. Zmowa cenowa? Odgórna regulacja? Nie wiem, ale uznałem po czasie, że to bardzo dobrze działa na psychikę kierowcy, który nie musi czuć się podczas tankowania jak na łowach. Wiem, że nie dopadnie mnie frustracja “bo mijam właśnie stację, gdzie paliwo jest 15 groszy tańsze niż właśnie zatankowałem”.

Zanim jednak dotarłem do stacji, należało przeprawić się przez ten piękny kraj drogami darmowymi. Pomocny okazał się głos Krzysztofa Hołowczyca w nawigacji, który bezbłędnie przeprowadził mnie wąskimi, górskimi drogami. Cierpliwa okazała się wielka zwierzyna łowna, czekająca na poboczu, aż pojadę dalej. Przejechałem i okazało się, że mając w zapasie dwie godzinki, można spokojnie ominąć płatne autostrady. Szczególnie że podczas mojej podróży pierwszego żywego Słoweńca ujrzałem dopiero w Ljubljanie, 90 kilometrów od granicy. Martwych zresztą też nie widziałem, nie minął mnie również żaden samochód. Mimo iż Słowenię oszczędziła właściwie okrutna wojna domowa na Bałkanach, czułem się jakby właśnie trwało zaciemnienie chroniące przed nalotami, a ludność wymarłych wiosek uszła ze swoich domostw. Rano moje wyobrażenia okazały się nocną ułudą. Słoweńcy istnieją naprawdę, żyją w swoich domkach i blokach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+