niedziela, 12 sierpnia 2012

Ogródek w Jarocinie


Nic dodać nic ująć. Polskie gwiazdy w gatunku wszechobecnego Hołdysa chętnie opowiadają o buncie tamtych lat. Jasne, że granie pod opieką komunistów było trudniejsze niż teraz. Przysparzało też mniej profitów, choć czołowe zespoły, jak Lady Pank czy Perfekt i tak nieźle się miały na tle reszty szarego społeczeństwa. Ale nie jest to porównywalne z tym, co działo się w Czechach, NRD a dziś dzieje się na Białorusi czy w Rosji. Gdy słucha się opowieści Staszewskiego czy Staszczyka o “tamtych” czasach wydaje się, że obie strony traktowały wszystko z delikatnym przymrużeniem oka. Cenzura puszczała najbardziej antyrządowe teksty, festiwal w Jarocinie ściągał tłumy nieprzystosowanych, którzy, mimo że pod okiem MO, robili co chcieli.
Jedynie Dziennik Telewizyjny dla formalności pokazywał festiwal w złym świetle i to też bez większej demagogii. Ale te felietony ruszały chyba tylko emerytów wychowanych na Mietku Foggu i walcach Straussa. Dla reszty społeczeństwa było to pewnie niegroźne kuriozum, bo muzyka nie taka jak w Opolu, a podbijająca kurz w tańcu pogo publiczność też jakby inna od tej na Festiwalu Piosenki Radzieckiej.
Już w czasach nowożytnych jarocińskiej imprezy rozmawiałem przypadkiem z paroma mieszkańcami tego miasteczka. Każdy wspomina festiwal barwnie i dobrze. Nawet o rzucaniu w milicję kostką brukową pewien starszy pan na rynku opowiadał z uśmiechem. Pomyślałem, że 30 lat temu miał może koło trzydziestki i kibicował wojownikom o czerwonych włosach postawionych na cukier.
Nie trafiłem również na działkowiczów, których tak żałował mój dziadek oglądając festiwalowe relacje w Dzienniku. Przecież oni cały rok dbają o swoje ogródki, a tamci na pewno bezczelnie wyjedzą im marchewki, groch, jabłka! Tak nie można! – utyskiwał co roku. Patrzył na festiwal jedynie przez pryzmat strat działkowiczów. Nie interesowało go, co Dezerter ma do powiedzenia o systemie, jeszcze mniej obchodziło go czy ktoś dostanie po nerkach pałką milicyjną czy może milicjant brukiem po głowie. Liczyła się kradzież marchwi.
Poznałem punk dopiero w 92 roku. W ręce wpadła mi pierwsza studyjna kaseta Defektu Muzgó – NUDA. Skusiła mnie śmieszna nazwa, jak mi się wówczas wydawało, ale muzyka powaliła. Po nocy słuchania idąc rano do szkoły znałem już na pamięć wszystkie teksty. Henryk Król, wówczas nauczyciel w wałbrzyskim mechaniczniaku, dał radę i tekstowo była to dobra płyta. Oczywiście starzy radykalni pankowcy traktowali Defekt, Gagę czy Sajgon z przymróżeniem oka. Ale dla mnie byli bohaterami. Gdy Heban (perkusista Defektu) szedł naszą ulicą następowała nabożna cisza. Zespołów pojawiła się cała masa. Niektóre wyszły z podziemia, inne, na fali rozpoczęły granie, a jarociński festiwal z 1992 roku spinał klamrą stare i nowe czasy polskiego punka. Był znakomity, żałuję, że nie widziałem go na żywo. Ale mam nagranego go na VHS i traktuję jako relikwię. Dziś najlepsze fragmenty są na youtube.



A ta muzyka, mimo swej siermiężności, kultu picia bełtów (a ten obowiązek wypełnialiśmy wzorowo), była prawdziwym buntem. Bo były to czasy zachłyśnięcia się zachodem. Pod szarymi społemowskimi pawilonami wyrastały miasteczka handlarzy. Telewizory, gumy do żucia, proszki do prania, kawa – wszystko to na polowych łóżkach. Badziewie z Berlina Zachodniego płynęło do nas szerokim strumieniem, a my jak mamieni przez konkwistadorów Indianie kupowaliśmy te plastikowe świecidełka z pełną powagą uczestnictwa w zachodniej kulturze. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to kultura śmieci, tandety, tymczasowości i przesytu. Nie umieliśmy się bronić przed reklamą, wierząc święcie we wszystko, co proponowała nam wreszcie kolorowa telewizja.
Do głosu doszedł też Kościół, jakby lata współpracy z Solidarnością legitymizowały go do współrządzenia państwem. Wybrańcy narodu też okazali się ułomni. Krętactwa, szemrana prywatyzacja, ciągłe awantury sejmowe – to budziło frustrację i pierwsze gorzkie doświadczenia demokracji, która okazywała się mniej różowa niż ta z Pewexów.
I tu właśnie wkraczała muzyka punk tamtych lat. A my dorastający, zagubieni w nowym, chaotycznym świecie, chłonęliśmy ją i układaliśmy sobie światopogląd przez jej pryzmat. Ten trzon buntu, nieufności do kapitalizmu, dystans, w wielu z nas, dzisiejszych trzydziestolatków, pozostał do dziś.
Nie wiem, czy nie trudniej było tworzyć muzykę buntu w początkach lat dziewięćdziesiątych niż jeszcze dziesięć lat wcześniej. Bo Dezerter miał jawnego wroga: państwo, władzę, milicję.
A my? Mogliśmy robić co nam się podoba. Wreszcie dostaliśmy upragniony kapitalizm. Ale jednocześnie bezbronni wobec konsumpcyjnego potwora musieliśmy naprędce sklecić mechanizmy obronne przed nowym fałszywie czarującym światem.
Z żalem patrzę, jak moi bohaterowie upadają. Spotkałem niedawno wokalistę Defektu. Stał pod Kauflandem i czekał na otwarcie sklepu. Była może 7 rano. Pół godziny później szedł już z siatką ambrosiusa mocnego. Pewnie kontynuował imprezę, której początku nikt już nie pamięta.
Smalec z Gagi wpadł w szajbę krisznową i to go pewnie uratowało przed piciem bełtów na ławce lub jakiejś bramie. Wielu popadło w radykalizm, bawiąc się w antyglobalizmy. Niektórzy wciąż grają po knajpach naprawiając, jak Profanacja, swój lokalny świat. To relikty czasu, który dla wielu jest prawdziwym mitem. Oby grali jak najdłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+