wtorek, 14 sierpnia 2012

Litwa w tydzień za 500 złotych


Praktyczny poradnik jak tanio, aktywnie poznać w tydzień litewskie miasta, wsie i lasy.
Cel: Tygodniowa, dwuosobowa wycieczka po Litwie i Łotwie według trasy: Suwałki – Wilno – Poniewież – Ryga – Szawle – Kowno – Suwałki (około 900 km). Termin: druga połowa września. Środek transportu: rower. Wyżywienie we własnym zakresie. Noclegi na dziko. Koszt: z zakupem rowerów i sprzętu biwakowego 500 złotych od osoby.
Efekt: W określonych założeniach udało się pokonać znacznie krótszą trasę (Suwałki –Troki – Wilno – Kowno – Mariampol – Suwałki (około 500 km).
Zrezygnowaliśmy z Łotwy, postanawiając zagłębić się w litewską wieś, uciec od głównych szlaków komunikacyjnych i choć na jeden dzień zagubić się w obcych stronach.

KUCHNIA I PRZYRODA
Najcenniejsze skarby Litwy? Dla mnie kuchnia i przyroda. Pisząc o kulinariach nie sposób pominąć również walorów przyrodniczych tego kraju, gdyż smak litewskiej kuchni jest smakiem nieprzebytych borów i lasów, smakiem rzek i jezior, przecinających ten nieco podmokły kraj, smakiem leśnego miodu i drewna drzewa liściastego, na którym wędzi się ryby i mięsa. Litewska kuchnia jest tłusta, ma zdecydowany smak: gdy trzeba – świeżości, innym razem korzenności lub słodyczy. Jest to kuchnia zupełnie niepodobna do polskiej, tej ze Śląska, Pomorza, Mazowsza czy Wielkopolski. Bo litewskie przysmaki to nie tylko cepeliny (Cepelinai), których bliskie „kuzynostwo” jest znane w Polsce jako kartacze lub pyzy z mięsem, nie tylko kindziuk, produkowany także na Suwalszczyźnie. Smak Litwy pamiętam następująco: na śniadanie mocna, czarna herbata z miodem, podawana w każdej knajpce którą odwiedziliśmy z charakterystycznych kubków z porcelanowym sitkiem na fusy i z przykrywką, oraz ciastko – zawijaniec z cukrem i cynamonem. Na drogę bochen litewskiego chleba – ciemnego, z mieszanej mąki, ze zdecydowanym smakiem kminku i miodowej słodyczy oraz kwas chlebowy – niestety ten tradycyjny jest coraz trudniejszy do kupienia, zastępowany przez produkowany w koncernach napój „kwasopodobny”, nie mający z nim wiele wspólnego. Na obiad co dzień inne danie, ale i tak nie zdążyliśmy spróbować wszystkich pozycji menu, które znamy z przewodnika turystycznego. Udało się skonsumować cepelinai – zanurzone w nieprzyzwoicie ogromnej ilości tłuszczu ze skwarkami i śmietany, kibinai (kibiny) – pierogi z mięsnym farszem, pieczone w piekarniku, obowiązkowo obficie polane tłuszczem, koldunai, czyli kołduny – małe pierożki, podobne do wigilijnych uszek, nadziewane surowym farszem i gotowane w zupie, saltibarščiai – zupa-chłodnik podawana na zimno, śmietanowo-tłusta i gęsta od buraków, ogórków, koperku i jaj, bylinai – pod tą nazwą kryły się akurat naleśniki z serem. Wieczorem – litewskie piwo, ciemne, mocne, o wysokiej zawartości ekstraktu, słodkawe. Powszechna jest na Litwie sprzedaż piwa w plastikowych, litrowych butelkach, nawet markowych browarów. Litewskie browarnictwo miało więcej szczęścia niż polskie – nieprzerwanie produkuje tam swoje wyroby kilkadziesiąt lokalnych browarów, z których wielu udało się uchronić przed wchłonięciem przez koncerny. Podobnie jak w Polsce, na dobre piwo z minibrowaru prędzej można trafić na wiosce niż w supermarkecie w Wilnie lub Kownie.

EKWIPUNEK
Historia ta wydarzyła się naprawdę, więc jest dowodem, że gdy się chce, to można. Najważniejszy był w miarę porządny rower – ten kupiłem rok wcześniej za 170 złotych od znajomego, który zmieniał sprzęt na lepszy. Porządna stalowa rama, obręcze w dobrym stanie, wymagał jedynie drobnych napraw (nowe hamulce, regulacja przerzutek), które wykonałem we własnym zakresie. Sakwy, kask i bidon kupiłem od człowieka handlującego rzeczami z „wystawek”, kosztowało mnie to w sumie 30 złotych, do tego zamówiona na allegro sakwa na kierownicę za 20 złotych. Na wyjazd zaopatrzyliśmy się w konserwy, zupki chińskie, mleko słodzone w tubce, butlę z gazem, herbatę, kawę, jednorazowe nawilżane chusteczki do ciała (nie wiadomo, czy uda się wziąć prysznic). W sumie do dnia wyjazdu wydałem około 350 złotych. Ekwipunek uzupełniał najtańszy namiot dwuosobowy z niemieckiego dyskontu, który z powodzeniem używałem od dziesięciu lat (mimo iż nie chronił przed deszczem, a w pełnym słońcu zamieniał się w szklarnię) i dodatkowa folia ochronna do zarzucenia na namiot i rowery w czasie ulewy.

KULTURA
Nasza wyprawa była agroturystyczna, bo i Litwa to kwintesencja sielskości i „wiejskości”. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to jest piękne, że największe miasto i zarazem stolica – Wilno liczy sobie 500 tys. mieszkańców. W stolicy najlepiej także można poznać litewski tygiel narodowościowy – niewiele ponad połowa mieszkańców to Litwini, 18 proc. stanowią Polacy, a blisko 15 proc. Rosjanie. Mieszkają tu również Białorusini i Żydzi oraz inne narodowości. Z okien kamienic po dwóch stronach ulicy wiodącej do Ostrej Bramy rozlegała się rozmowa sąsiadek – Polek, jedna z nich pozdrowiła idącego ku sanktuarium polskiego księdza, z którym ucięła sobie krótką pogawędkę.
W miastach i wsiach wokół Wilna Polacy stanowią większość mieszkańców. Jadąc prawym brzegiem Niemna, na północny zachód od stolicy trafiliśmy po drodze na dwie wsie z polskojęzycznymi tablicami na szkołach i urzędach, polskimi cmentarzami i polskimi sprzedawcami w sklepie. Zaledwie 60 kilometrów dalej, bliżej Kowna, we wsi Mikalauciskes, ekspedientka – Litwinka, skonsternowana obcobrzmiącą, polską mową schowała się na dobrą chwilę na zaplecze, dając nam czas na przeczytanie z etykiety i nauczenie się zwrotu „negazuotas vanduo”, co oznaczało wodę niegazowaną.
Urzekło nas piękno litewskich wiosek, w Polsce taki krajobraz jest jeszcze możliwy do zobaczenia w nielicznych wioskach okolic Sejn, Białej Podlaskiej. Stare, litewskie wioski przypominają pasieki – drewniane, niskie domy malowane są wesołymi barwami – domek żółty, obok niebieski, obok pomarańczowy, okiennice czerwone. Przed domami często siedzą młode kobiety, ich mężowie pewnie pracują za granicą lub jako kierowcy dalekobieżnych ciężarówek – takie skojarzenie nasuwało mi się, gdy raz za razem, na drodze z Wilna do Kowna mijał nas ogromny tir na litewskich lub łotewskich rejestracjach. Jest ich chyba tyle ilu mieszkańców krajów nadbałtyckich. Podobnie jak Polacy, Litwini często szukają zawodowego szczęścia za granicą. Od 1990 roku wyjechało ich ponad 300 tys. – to 20 proc. populacji kraju.

PRZEBIEG WYPRAWY
Z Opola wyruszyliśmy do Suwałk o pierwszej w nocy z soboty na niedzielę, niekursującym już dziś pociągiem pospiesznym (z przesiadką na dworcu Warszawa Wschodnia). Rozpoczął się pierwszy dzień podróży, pełni uczuć, które zwykle wypełniają człowieka gdy wyrusza w szaloną podróż, studiowaliśmy przewodnik po Litwie oraz mapę drogową ojczyzny Jagiełły. Obliczając odcinki na kolejne dni wyszło nam, że jeszcze w niedzielę, zanim zajdzie słońce, powinniśmy znaleźć się w okolicy Wilna, jeśli chcemy faktycznie dojechać do Rygi.
Po południu, ciepłą i bezwietrzną pogodą powitały nas Suwałki. W kantorze wymieniliśmy złotówki na lity – każdy z nas po około 100 złotych i raźnym tempem ruszyliśmy w kierunku przejścia granicznego w Ogrodnikach i dalej na Łoździeje (Lazdijai), Olitę (Alytus) i Wilno (Vilnius). Sił starczyło nam na pokonanie niecałych stu kilometrów, po których rozbiliśmy biwak nad Niemnem, przy obwodnicy Olity, już w zupełnych ciemnościach. Jeszcze tego wieczora niepewnie liczyliśmy kilometry, konieczne do pokonania kolejnego dnia, by rankiem zarzucić wszystkie plany i cieszyć się każdym pokonywanym kilometrem.
Drugiego dnia podróży odwiedziliśmy Troki i spędziliśmy noc w lesie przy drodze ekspresowej do Wilna. Trzeci dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie stolicy Litwy, na nocleg udaliśmy się poza miasto, w kierunku geograficznego środka Europy, znajdując po drodze bezpieczne miejsce na rozbicie namiotu w podmiejskim leśnym parku. Czwartego dnia podróży kluczyliśmy po polskich wioskach na północ od Wilna, posuwając się nieśmiało w stronę Kowna. Nocleg nad stawami rybnymi, w okolicach Koszedarów (Kaišiadorys). Piąty dzień to dojazd do Kowna (Kaunas), pobyt w nim i podróż w kierunku Mariampola (Marijampole) – nocleg w zarośniętym sadzie jabłkowym we wsi Gyviskes. Szóstego dnia – z przygodami, w postaci wygiętej obręczy w tylnim kole mojego roweru, uniemożliwiającej jazdę z obciążonym siodełkiem, i w deszczu dotarliśmy do polskiej granicy, skąd autobus zawiózł nas do Suwałk. W najzimniejszym mieście Polski postanowiliśmy przenocować (choć o nocleg nie było łatwo), by siódmego dnia rano wsiąść w pociąg powrotny do Opola, przez Warszawę.

Adam Wójtowicz /artykuł ukazał się swego czasu w dwumiesięczniku “Agroturysta”/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Znajdziesz nas w Google+