czwartek, 23 sierpnia 2012

Camping made in EU


Przy każdym namiocie gitara, do niej piwo z rumem, rum z cofolą, fernet z colą, jagermister z piwem i co tam jeszcze Czechowi przyjdzie do głowy, by celebrować swą narodową religię piwno – rumową i dobrze się nachlać. Chcesz poznać naród – jedź na jego camping.
Taka maksyma przyszła mi ostatnio do głowy, gdy w dzień porwania do nieba matki Jezusa pojechałem odpoczywać pod namiot do naszych sąsiadów z tyłu Karkonoszy. Odpocząć udało się połowicznie. Bo zapomniałem, że Czech, gdy już postawi namiot, nie zauważa, że obok niego może być ktoś inny. W środku tygodnia jest spokój, ale w weekendy czeskie campingi przypominają pola Przystanku Woodstock.
Nieszczęściem są jednak czeskie piosenki. Czesi znają setki miałkich, rzewnych piosenek o “lasce”, które mielą na campingach bez krzty litości. Doświadczyłem tego dwa lata temu w na jeziorem Machowo, doświadczyłem tego teraz w Czeskim Raju. Jest to muzyka tak irytująca, że po kolejnym “lasko ma” wydobywającym się z wysterylizowanych rumem gardeł chce się wyjść z namiotu i gitarzyście wpakować  kulę w łeb.

Do tego oczywiście dyskoteki i ciągłe łażenie po campingu spitych dzieciaków. I ogniska. Każdy musi koło namiotu rozpalić ognisko. Takie traperskie tęsknoty czeskiej braci. Szkoda, że w tłumie nie zauważają, że po godzinie takiego biwakowania siedzimy jak pod kominami Huty Katowice.

Ale to tylko weekendy. Poza tym czeski camping to spokojne miejsce. I zawsze można na nim znaleźć dobre piwo i smaczne jedzenie. Charakterystyczne dla biwakujących Czechów jest unikanie kontaktu wzrokowego z sąsiadem. Przywitanie się rano, tak naturalne w innych krajach, jest Czechom obce. Często odwiedzam ten kraj i widzę, że jest w tych ludziach jakaś nieufność, jakiś dystans. Pozorna otwartość jest tylko przykrywką dla skrywanej gdzieś głębiej chęci alienacji.

Inaczej ma się to na campingach zachodniej Europy. Najciekawsze są chyba te holenderskie. Holender jedzie biwakować czasem 20 km od swojego domu. Ciągnie za sobą dwuosiową przyczepę, w której jest więcej gratów, niż w niejednym polskim mieszkaniu. Widziałem Holendra, hodowcę pomidorów, który przywiózł ze sobą krzaczki swoich warzyw i ułożył kilka donic wokół namiotu. Widziałem też innego, który ręczną kosiarką docinał trawnik wokół przyczepki.

A wieczorem obowiązkowa kolacja: nie jakaś tam kiełbasa z grilla, ale sałateczki, rybki, widelczyki, talerzyki, lampeczki z winem. Potem telewizja i spokojny sen. Nie spotkałem nigdy na holenderskim campingu imprezowiczów (poza campingami w miastach, ale to inna kategoria). Pewnie dlatego, że ich pola namiotowe obsadzane są głównie przez ludzi starszych, a przynajmniej dorosłych. Dla młodych nie jest chyba atrakcją wyjazd “pod namioty”, jak to się u nas mawiało.

Ciekawe są campingi włoskie. Prawdziwe molochy, kombajny do mielenia turystów, z marketami, knajpami, basenami, placami zabaw i otwartością Włochów, jeśli tylko za sąsiada mamy Włocha a nie niemieckiego emeryta czy polską rodzinkę. Choć i Niemcy i Polacy są raczej sympatycznym sąsiedztwem. We Francji jest jeszcze spokojniej. Kiepskie camping municipale nie przyciągają tłumów. Oczywiście Francuzi są hałaśliwi. Ich dzieciaki drą się niemiłosiernie, biorąc przykład z rodziców, którzy również rozmawiają ze sobą jakby strzelali do siebie z automatów.

Miło biwakuje się u Węgrów. Chyba podobnie jak w Polsce. Jest spokojnie, sympatycznie, schludnie. Są stanowiska do rozpalenia ognia i gotowania w kociołkach jednogarnkowych znakomitości, ale nie przegina się z tym ogniem tak jak w Czechach, są knajpki ze smacznym jedzeniem i winem, sąsiad wygrzebujący się z rana ze swojego igloo powie z uśmiechem jonopod, nieważne czy ma lat 18 czy 80. Nie nocowałem w Hajduszoboszlo ani nad Balatonem, bo tam pewnie wszystko wygląda inaczej. A może i nie?

Warto odwiedzić camping w Rumunii. Rzadko się takie spotyka, Rumuni biwakują raczej gdzie popadnie. Ale raz szukając zamku w Hunedoarze (tylko geniusz Ceausescu mógł otoczyć średniowieczny zamek hutą stali) natrafiłem na lokalny campingach nad jakimś zalewem. Koło każdego namiotu stała dacia, a z każdej wydostawał się dźwięk rumuńskich maneli. Każdy musiał puścić swoje, choć utwory w tym stylu, dla niewprawionego słuchacza nie różnią się niczym. Taką kakofonię słyszałem jeszcze tylko raz w Wiśle czy w Ustroniu, gdzie przy nadrzecznej polance “wypoczywali” zmęczeni aglomeracją Ślązacy. Przy grillach z karkówką i kiełbasą siedzieli faceci żłopiący ciepłe piwa, obok, na turystycznych meblach i kocach siedziały baby, bez ustanku coś krojąc i mieszając, a w rzecze z wodą po kolana taplały się dzieciaki i emeryci z chustkami na głowach. Tymczasem z każdej vectry, passata i starego audi leciały inne szlagry. Miało się wrażenie, że z tych dźwięków powstawał jakiś naddźwięk, jakaś esencja tej muzyki, jakiś śląski duch unoszący się na dymie spalonego grillowego tłuszczu. Podobnie było w Rumunii z manalemi. Dźwięk zlał się w jedno i świdrował mózg szybkimi wysokimi tonami. Po zmroku jednak wszystko ucichło. Każdy zamkną dacię i poszedł grzecznie spać. Czesi wyciągnęliby gitary i zaśpiewali osiemnastą piosenkę o miłości. Holendrzy odpaliliby telewizor. Francuzi pewnie by się pokłócili a Hiszpanie i Włosi otworzyli kolejną butelkę wina dyskutując zajadle o polityce. Lubię jeździć pod namiot!

2 komentarze:

  1. a ja lubię Twoje puenty :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwne z tymi Czechami;). Mariusz Szczygieł w "Lasce Nebeskej" :) pisze, że "dobry den" to u Czechów wszak logo. Opisywana odwiedzająca Pragę Polka będąc tam tydzień, na każdym kroku została zasypywana takimiż pozdrowieniami od zupełnie obcych ludzi (Czechów!). Znaczenia nie miało ani miejsce ani odległość w jakim się znajdowała. Hm.. ?!
    Wniosek jaki mi przyszedł do głowy.. może oni po prostu boją się Cyganów ;))) ;P

    OdpowiedzUsuń

Znajdziesz nas w Google+